W biurze panował półmrok. Żaluzje pokrywały skromne pomieszczenie deseniem pasków, w świetle wiosennego słońca cząsteczki kurzu wirowały szaleńczo, jakby świat wcale nie zatrzymał się nagle w swym biegu.
Zdzisław Zarazek siedział na swoim fotelu, odchylony w tył, stopy w nieco schodzonych adidasach oparł na blacie biurka.
– Wiesz co nas spotkało? – powiedział po dłuższym milczeniu, wypuszczając z ust potężną chmurę dymu z e-papierosa i przeciągając się na swoim krześle, aż za ciasna koszulka polo zatrzeszczała na jego dostojnym brzuchu.
– Pandemia? – odpowiedziała Marta, jego asystentka, równie piękna, co surowa, wysoka dziewczyna, której wargi na widok Zdziśka zaciskały się zawsze w kreskę wąską jak cięcie brzytwą.
– Nie, ale że nas, biuro.
– No na pewno mi ładnie wytłumaczysz co nas spotkało.
Zdzisiek westchnął ponownie.
– Chodzi mi o to, że w tej pandemi, no. No patrz. To jest jak z tym piwem z Kolumbii.
– Jakim piwem z Kolumbi, Zdzisiu? – zapytała uprzejmie Marta.
– No że ta corona.
– Corona jest z Meksyku, Zdzisiu – podpowiedziała dalej uprzejmie Marta, powoli mieszając swoją rozpuszczalną kawę.
– A to nie to samo? – zdziwił się Zdziś. – Ale słuchaj, wytłumaczę ci.
– Tak, oczywiście, że mi wytłumaczysz.
Zdziś, podniecony brzmieniem własnego głosu, ściągnął nogi z blatu biurka i uniósł się w fotelu, który zajęczał przeraźliwie, ciężar zdzisiowego ciała ledwie znosząc, tak samo jak Marta ledwie znosiła tembr zdzisiowego głosu.
– No więc ludzie przestali pić tę coronę, słyszałaś? Bo koronawirus. A to przecież bez sensu.
– Tak, Zdzisiu, słyszałam – odparła z rosnącym znużeniem.
– Bo wiesz, ten wirus przecież nie ma nic wspólnego z piwem. Nie można zarazić się wirusem pijąc piwo, tylko dlatego, że nazywa się tak samo jak wirus, nie?
– Od razu wiadomo dlaczego jesteś słynnym detektywem, Zdzisiu – odparła Marta, Zdzisia jednak życie nauczyło sarkazm ignorować z bohaterską nieomalże konsekwncją.
– No i czy ja mogłem nazywać się gorzej w takich czasach? Gorzej niż Zarazek? I jeszcze że biuro tak nazwałem…
– Zaryzykowałabym tezę, że nawet w czasach sprzed zarazy nazwa „Biuro Detektywistyczne Zdzisław Zarazek” nie była arcydziełem komunikacji marketingowej, Zdzisiu.
– E tam. W prostocie siła! A teraz taki klops.
Marta nie kontynuowała rozmowy, co stanowiło jedną z jej kilku strategii przetrwania.
– Już nikt nie przyjdzie dzisiaj, nie? – zapytał po dłuższej chwili ciszy Zdzisiek, jakby prosił o pozwolenie.
Marta wzruszyła ramionami.
– Możliwe że już nigdy nikt nie przyjdzie.
– Ty tak zawsze pesymistycznie… A mnie chodziło o to, czy byśmy się nie napili – odpowiedział Zdziś, sięgając do szuflady po butelkę niedrogiej whisky z niedrogiego supermarketu.
– Ja nie piję, Zdzisiu – odparła Marta, w duchu dodając: „a na pewno nie z tobą”.
Zdzisiek nalał sobie whisky do nieumytego kubka po kawie, zmierzył poziom płynu spojrzeniem znawcy i dolał jeszcze na palec, prawie wypełniwszy kubek, po czym pociągnął solidny łyk, plamiąc niestety i tak nieprzesadnie czystą koszulkę polo dokładnie w momencie, w którym drzwi do biura otwarły się powoli, w nich zaś pojawiła się postać na obcasach wysokich, odziana w bardzo drogą garsonkę i z torebką wartą tyle, co trzymiesięczne dochody Zdzisia, co ten, wielki znawca natury ludzkiej, zauważył natychmiast, zerwał się więc z fotela, rozlewając whisky i niezdarnie próbując schować butelkę za monitorem.
– Czy pan Zarazek? – zapytała kobieta i kiedy jej twarz wynurzyła się z cieniów korytarza, okazała się być twarzą kobiety czterdziestoletniej, pięknej leniwą urodą wygrzewającego się na słońcu kota. Zmierzyła Zarazka spojrzeniem raczej krytycznym.
Jezu, jak ona na mnie patrzy. Będzie moja! – pomyślał Zdzisiek.
Co za odrażający typ – pomyślała kobieta.
– Zdzisiu, przywitaj panią. To klientka przecież – powiedziała Marta.